Przedziwne. Usiadłem w fotelu z książką w dłoni, a
wylądowałem na tylnym siedzeniu pędzącego przez nocne miasto Audi RS 4,
wciśnięty pomiędzy dwóch łysych osiłków, z torbą trefnego towaru na kolanach.
Wpadłem w pułapkę. Nie bacząc na konsekwencję pozwoliłem się
wchłonąć elektryzującej prozie Żulczyka, który odurza, mami czytelnika swoimi
wizjami ciemnej strony Stolicy, odzierając z resztek złudzeń i nie biorąc przy
tym żadnych jeńców.
Główny bohater
powieści Jakuba Żulczyka zatytułowanej „Ślepnąc
od świateł” o imieniu Jacek, mimo
kilkuletnich studiów na ASP nie został artystą. Można jednak powiedzieć, że
dzięki zaangażowaniu i ascetycznemu wręcz poświęceniu, z jakim podchodzi do swojej pracy, stał się
prawdziwym artystą w swoim fachu. Jacek pomimo dużej inteligencji i analitycznego
umysłu, a może właśnie z tych powodów nie spędza życia przy korporacyjnym
biurku. Wybrał z goła odmienną drogę. Każdego wieczoru siada za kierownicą
swojego drogiego samochodu, by aż do świtu przedzierać się przez obnażające swe
prawdziwe oblicze miasto dostarczając klientom kilka garści złudzeń, zgubnych
nadziei i pogrzebanych dawno marzeń wymieszanych z białym proszkiem.
Jacek jest dilerem narkotyków.
Bardzo dobrym dilerem, którego numer widnieje w pamięci
telefonu wielu aspirujących, młodych gwiazdek, brylujących na ściankach
celebrytów, zarobionych biznesmenów i odnoszących sukcesy polityków. Jego plan
jest prosty, zgromadzić odpowiedni kapitał, a potem zwyczajnie zniknąć, wyjechać,
oderwać się, odpocząć i wreszcie odnaleźć dawno utracony spokój i zachwianą
równowagę. Jak to zwykle z genialnymi planami bywa w kulminacyjnym momencie
wszystko zaczyna się walić.
To co jest tak charakterystyczne dla powieści Jakuba Żulczyka
to niecodzienny, dokonany z chirurgiczną precyzją dobór słów. Grad wyrazów,
spadający z siłą meteorytu na głowę czytelnika, wciąga, hipnotyzuje, oblepia,
atakuje umysł i nie pozwala złapać tchu. Trudno mi znaleźć innego autora,
którego książki obfitowałyby w tak wielkie zagęszczenie doskonale spasowanych
ze sobą, mocnych, niejednoznacznych, ostrych jak brzytwa słów skondensowanych z
taką intensywnością na każdym centymetrze kwadratowym tekstu. Umiejętne
zastosowanie ogromnej ilości porównać, wtrąceń, metafor i dygresji powala
czytelnika, zmuszając go do ciągłej gonitwy myśli i utrzymania uwagi na
najwyższym poziomie.
Powieść tego utalentowanego pisarza ma jeszcze jedną ważną
zaletę, z powodu której tak bardzo przypadła mi do gustu. To styl, z jakim
autor podchodzi do miejsca, w którym rozgrywa się akcja opowieści. Jestem
stuprocentowo pewny, że od lektury „Złego,”
Tyrmanda, aż do kontaktu z książką „Ślepnąc
od świateł” nie spotkałem pisarza, który w tak dogłębny sposób opisywałby
Warszawę. W swej powieści Żulczyk dokonuje prawdziwej, brutalnej wiwisekcji
miasta zaglądając głęboko w jego trzewia, przyglądając się wnętrznościom i
sięgając aż do miękkiego podbrzusza Stolicy, opisując wiele jej ciemnych
zaułków, roziskrzonych klubów, cuchnących bram, zakamuflowanych tylnych wyjść i
podeptanych, betonowych chodników.
Przebrnięcie przez powieść zatytułowaną „Ślepnąc od świateł,” tak jak wydobycie się przez głównego bohatera
z matni, w którą wpadł na własne życzenie nie było dla mnie sprawą prostą. Z
każdą stroną powieści atmosfera gęstniała, a powietrze stawało się cięższe.
Podobnie, jak główny bohater miałem nadzieję na odrobinę odpoczynku. Nie byłem
jednak w stanie odłożyć czytania na później. Musiałem przebrnąć przez to
wszystko za jednym razem, do samego końca, a kiedy zamknąłem książkę na
ostatniej stronie wiedziałem już, że podobnie będzie z kolejną książką pisarza
i kolejną, i każdą, która wyjdzie spod jego pióra.
Po
pozycję tę warto sięgnąć oczywiście także by porównać ją z bardzo
dobrze przyjętym serialem powstałym na kanwie prozy Jakuba Żulczyka.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza